Po raz
kolejny szef resortu spraw zagranicznych się zbłaźnił. Wszystko oczywiście w
ramach odwiecznej przyjaźni polsko-ukraińskiej. Żeby tej przyjaźni nie narażać
na szwank minister Waszczykowski zablokował prezentację filmu „Wołyń” w stolicy
Węgier Budapeszcie.
23 i 24
kwietnia w ramach 23. Polskiej Wiosny Filmowej w Budapeszcie miał się odbyć
pokaz filmu „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego. Miał się odbyć, ale się nie
odbędzie. Ponieważ zablokowało go… Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Jako powód
podając… brak możliwości przeprowadzenia przed pokazami dyskusji panelowej z
udziałem prof. Grzegorza Motyki.
Reżyser
filmu „Wołyń” Wojciech Smarzowski, producenci filmu Dariusz Pietrykowski,
Andrzej Połeć i Feliks Pastusiak oraz konsultant filmu, znany historyk prof.
Grzegorz Motyka, zaprotestowali przeciwko odwołaniu dwóch pokazów filmu na
Węgrzech. – Jesteśmy zdziwieni, że planowane od kilku miesięcy i będące już w
programie pokazy filmu zostały nagle odwołane – napisali twórcy. Protesty
zostały wysłane do szefa Ministerstwa Spraw Zagranicznych Witolda
Waszczykowskiego, któremu podlega Instytut Polski w Budapeszcie. Ich zdaniem
akcja ministra nosi znamiona ograniczania swobody wypowiedzi artystycznej. Ich
zdziwienie budzi uzależnianie prezentacji filmu od konieczności przeprowadzenia
dyskusji z historykiem. W sumie słusznie – jak się mawia po polsku – co ma
piernik do wiatraka? Zaapelowali do szefa MSZ o jak najszybsze zajęcie
stanowiska w tej sprawie. Do listu producentów i reżysera dołączono także
protest profesora Grzegorza Motyki. Historyk wyraził „głęboki niesmak i
sprzeciw” z powodu posłużenia się jego nazwiskiem dla odwołania pokazów filmu
na Węgrzech.
Wcześniej
taki sam numer wywinął Waszczykowski w październiku zeszłego roku, kiedy to „po
usilnych zaleceniach ukraińskiego MSZ Instytut Polski w Kijowie odwołał
zapowiedziany pokaz filmu „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego”. Teraz Ukraińcy
rządzą nawet czy „Wołyń” obejrzą widzowie nie tylko w Kijowie, ale i w
Budapeszcie. Wydaje się, że nie ma granic serwilizmu polskich władz państwowych
wobec neobanderowskiej polityki, a nawet ich wizji historii.
Jak widać
przyjaźń polsko-ukraińska choć jest mocno jednostronna i zdaniem wielu krytyków
ogranicza się do całowania rządzących obecnie w Kijowie neobanderowców po
tylnej części ciała. Tak ta przyjaźń wymaga poświęceń. To, że w Polsce w tym
celu najpierw poświęcono prawdę historyczną, a potem wszystko inne – łącznie z
honorem, czy jakąkolwiek godnością to nie dziwi. Jednak kiedy to rządziła
koalicja PO-PSL i wprowadziła idiotyczny i debilny termin „czystka etniczna o
znamionach ludobójstwa” Prawo i Sprawiedliwość stało po stronie prawdy. Teraz
kiedy rządzi wspiera neobanderowską Ukrainę niewiele mniej, niż poprzednia
koalicja. W zamian nasi kochani przyjaciele chętnie przytulą każde pieniądze, a
potem ładnie je rozkradną, zmarnują, ewentualnie wydadzą na nowe pomniki
Bandery i Szuchewycza. A na jakiekolwiek polskie sugestie, że z Banderą na
sztandarach nie wejdą do Unii Europejskiej kwitują gestem Kozakiewicza, a więc
ręką zgiętą w łokciu. Oczywiście w stronę Polski. Tego ostatniego durnego
kraju, który jeszcze nie opuścił neobanderowskiego państwa ukraińskiego i jego
skorumpowanego oligarchiczno-międzynarodowego rządu.
Cóż a propos
wdzięczności Ukraińców należy przypomnieć, że nigdy, ale to nigdy w swojej
historii nie potrafili być czyimś realnym i lojalnym sojusznikiem. Począwszy od
Chmielnickiego, który przeciwko Rzeczypospolitej, a więc swojemu państwu,
sprzymierzył się najpierw z odwiecznym wrogiem – Tatarami, a potem z Moskwą (na
którą od zawsze Ukraińcy plują, ale której zawsze wchodzili w tylną cześć ciała
– z wyjątkiem momentów, kiedy wchodzili w to samo miejsce Niemcom, a teraz
Zachodowi). Czy kiedy wyrżnęli już wspólnie z Niemcami Żydów i samodzielnie
Polaków, a Armia Czerwona weszła na Ukrainę to zaczęli mordować swoich
dotychczasowych sojuszników i panów – Niemców. Stąd wcale bym się nie zdziwił,
gdyby ostrzelanie z granatnika polskiego konsulatu w Łucku było robotą jakiegoś
pijanego mołojca z batalionu ochotniczego. Dzisiejsze karmienie Ukrainy z
pieniędzy polskiego podatnika skończy się tym, że uzbrojone i wyposażone za
polskie pieniądze bataliony ochotnicze za 10 lat będą chciały oderwać Przemyśl,
Rzeszów, Chełm i całe rzekomo ichnie etnicznie „Zakerzonie”.
Decyzja ministra
to nie jest tylko dziadostwo i skandal. Jak mawiał pewien mistrz dyplomacji „to
gorzej niż zbrodnia, to błąd”. Cóż, niestety nasz szef resortu Spraw
Zagranicznych nie ma nic z kardynała Richelieu i ministra Talleyranda, więc w
swojej krótkowzroczności nie potrafi dostrzec, że takie decyzje jak ta tylko
rozzuchwalają naszych ukraińskich „przyjaciół” i ich piątą kolumnę w naszym
kraju w postaci Związku Ukraińców w Polsce.
Michał
Miłosz