Jest 16 października 1978 roku popołudnie – wróciliśmy właśnie
z ćwiczeń w polu – myjemy się (co rzadkie bo woda reglamentowana) i będziemy
szli na kolację – miejsce akcji - Wrocław WSOWZ ZMECH 1 pluton III kompanii
SOR. Między 18 a 19 nagle (ni z tego ni z owego) zza okien dochodzi dźwięk
dzwonów bijących (jak się wtedy zdawało wszędzie w mieście) – „umarł kto !?”
pyta się jeden z kolegów – odpowiedzi brak. Idziemy, absolutnie nic nie
przeczuwając do stołówki. Kolacja podana, „menu” standardowe: herbatka z
bromem, chlebek (nie pierwszej świeżości – jak zwykle zresztą), jakaś kiełbasa
no i tradycyjnie „pierniki Jaruzelskiego” czyli suchary ogólnowojskowe, na
których połamałem sobie zęby. Rzekłbym nic szczególnego. W trakcie jedzenia
tych specyjałów wchodzi kolega, który był tak zwanym „uchem” lub po prostu
„kapustą” – zastępca dowódcy kompanii do spraw politycznych – tak się złożyło,
że był to mój znajmy z roku ze studiów na UW, porządny gość. Stanął na środku i
z niemądrą miną zaczął: „muszę was poinformować, że właśnie Wojtyła został
Papieżem”. Cisza, cisza przez kilka, kilkanaście sekund. Ilu nas tam akurat
siedziało (było pewno ze 100 facetów) wszyscy zamilkli. Jak napisałem nie wiem
ile ta cisza trwała. W pewnym momencie, ktoś coś wrzasnął – zaczęliśmy walić w
stoły rzucać „zastawą”, krzyczeć jak opętani. Było i „niech żyje”, było o tym
co w co „czerwonym”, było „sto lat”. Kompletny chaos, gonitwa myśli. Nie było
to do opanowania w jakimkolwiek stopniu. Świat nagle przyspieszył, z tego co
pamiętam, to to , że ścisnęło mi gardło i łzy zaczęły mi płynąć z oczu (mam to
zresztą do dzisiaj, gdy przypominam sobie tamten czas i chwilę), nie byłem
zresztą w tym wzruszeniu sam. Potem już po kolacji niesieni entuzjazmem
pognaliśmy (jak nigdy) na obowiązkowy „dziennik telewizyjny” obejrzeć to co
niemożliwe, a się stało. Zdawało się nam , że jednym „habemus Papam”
wypowiedzianym w Rzymie zostaliśmy nagle i zupełnie niespodziewanie wyzwoleni z
opresji i ciężaru prl/owskiego życia (każdy, kto przeżywał wtedy to co się
wokół niego działo w sposób świadomy będzie wiedział o czym piszę). Wrażenie i
uczucie zupełnie nie do opisania – zda się nie powtórzyło się później w tym
wymiarze ani razu. Potem przez jakieś dwa trzy tygodnie było inaczej, nie
dawali sobie rady, a myśmy im tego nie ułatwiali. Nadchodził koniec szkolenia i
czas „praktyk” – „wylądowałem w Warszawie (prawdę mówiąc do dziś nie bardzo
wiem jak to się stało) w NJW MSW jako dowódca plutonu. Na wczesne miesiące roku
1979 zapowiadano wizytę nowowybranego Ojca Świętego w Polsce. Oprócz innych
struktur miało ja zabezpieczać wojsko – tuż przed wizytą zrobiono nam
(praktykantom – podchorążym oraz kadrze zawodowej) szkolenie. Prowadzili je
oficerowie, którzy powrócili z zagranicznych placówek dyplomatycznych i musieli
w jakiś sposób mieć do czynienia z Janem Pawłem II podczas jego podróży. Jeden
szczególnie bredził o zachowaniach Ojca Świętego co wywoływało złośliwe
komentarze jego kolegów zawodowych wojskowych – musiało go to nieźle wkurzyć bo
znalazł sobie parę ofiar, które zaczął odpytywać ze swojego „wykładu” jedną z
nich byłem ja – nie jest tu istotne co się działo później – ważne było tylko to
, że okazało się iż nie jestem godny miana przyszłego oficera LWP i nie nadaję
się na wychowawcę socjalistycznej młodzieży. Dodam tylko, że po zamordowaniu
Księdza Jerzego Popiełuszki widywałem tego oficera (paru innych też) po
cywilnemu w kościołach , w których odprawiano msze ofiarne za zabitego kapłana
(był niewątpliwie wyposażony w sprzęt nagrywający), a po 1989 roku
maszerującego w stronę (istniejących jeszcze wówczas koszar na Podchorążych) –
był „pełnym” pułkownikiem – ale to tylko dygresja pokazująca wielkoduszność III
RP wobec etatowych sbeków. Wróćmy jednak do roku 1979 – otóż przywieziono nas
do Warszawy (z poligonu w Raduczu) zakwaterowano we wspomnianych koszarach na
Podchorążych, zorganizowano kolejną nasiadówkę podczas, której zakazano
wystawiania w oknach świętych (i wogóle jakichkolwiek symboli mających związek
z wizytą JPII) obrazków, uczestnictwa w uroczystościach związanych z wizytą i
na samym końcu poinformowano o tym, że wojsko otrzyma milicyjne mundury, w
których będzie występować podczas zabezpieczania pielgrzymki. „Lekko zirytowany”
podałem tę informację swoim elewom sugerując, że przyszli do wojska może
niekoniecznie z własnej woli ale na pewno nie szli do MO. Skończyło się to tym,
że w efekcie mocnego oporu chłopaków z poboru zrezygnowano z tej durnej
przebieranki i żołnierze stali na ulicach w swoich mundurach. Samej wizyty nie
będę opisywał wszyscy wiedza jak wyglądała i jak się skończyła mimo usilnych
działań władzy, by Polaków zniechęcić do uczestniczenia w niej. „Zstąpił duch i
odnowił…” – „odnowił” na tyle, że władza nie potrafiąca poradzić sobie z
rosnącą podmiotowością społeczeństwa Polski postanowiła tę podmiotowość
rozwalić. „Normalizacja” po stanie wojennym wprowadzonym przez Jaruzelskiego i
przedstawianym dziś jako „mniejsze zło” nie przebiegała tak jak sobie to
wyobrażano. Korzystając z dążenia Ojca Świętego do ulżenia doli znajdujących
się pod komunistyczną opresją rodaków postanowiono zgodzić się na kolejną Jego
pielgrzymkę do Polski, która miała się odbyć w czerwcu 1983 roku. Wspominam o
niej bo wiążą się z nią trzy zdarzenia, o których trzeba przypomnieć i
podzielić się wspomnieniem o tychże zdarzeniach z czytelnikiem - nosiły one
bowiem ślad mistycyzmu tak wyraźny w wydarzeniach z pierwszego dnia pontyfikatu
Karola Wojtyły, które opisałem na początku tekstu. Pierwsze z tych zdarzeń to
wizyta Ojca Świętego w Belwederze u Jaruzelskiego. Oglądałem to wydarzenie w
telewizji i pamiętam trzęsącego się dygoczącego jak osika szefa WRON w trakcie
spotkania z Janem Pawłem II. „Dziwnym” trafem żadne z mediów teraz (jak i
wcześniej) budujące legendę bohaterskiego obrońcy Ojczyzny, wybierającego
„mniejsze zło” i równocześnie błagającego ZSRR o pomoc w interwencji
wewnętrznej w Polsce, a potem każącego mordować księży i swoich współrodaków
nie pokazuje tych scen. W sposób wyraźny Jaruzelski przyznawał się (jak to się
teraz mówi) „mową ciała” do słabości, nieuczciwości zbrodni wobec Polski,
świętość, którą nosił w sobie Papież wymusiła na komuniście to swoiste
wyznanie. Nic dziwnego, że apologeci Wolskiego nie chcą tego pokazać – z ich
narracji nie pozostałoby wtedy nic – a nie wszyscy tę scenę pamiętają.
Przypominam ją zatem Potem była msza papieska na niestniejącym już dzisiaj
Stadionie X lecia. Pamiętam wjazd Ojca Świętego na pełen ludzi stadion. Z
tunelu, którym normalnie podczas Wyścigu Pokoju wjeżdżali kolarze najpierw
pojawiły się pojazdy telewizyjne, ochrony w końcu Czajka, w niej Jan Paweł II.
Pamiętam to jak dziś, samochód jechał w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek
zegara. Początkowo był tylko szmer, szum – w momencie kiedy auto znalazło się
na bieżni na wysokości trybun po prawej stronie od wjazdu ludzie automatycznie
wstawali wyglądało to jak to co dziś obserwujemy na stadionach sportowych , a
nazywane jest „meksykańską falą”. Różnica była tylko taka, że wraz z tymi
wstającymi ludźmi i skandowanymi okrzykami „niech żyje Papież” pojawiła się w
niecce stadionu jakaś nieprawdopodobna siła, której nie sposób opisać. Pojawiła
się i pozostała do końca mszy. Wracaliśmy do domu w „innym” stanie ducha. Tej
iluminacji w sposób oczywisty nie doświadczyły władze, które urządziły pod
wyłączonym z ruchu kołowego Mostem Poniatowskiego (gdy część uczestników mszy
zeszła z mostu na Powiśle skandując „Solidarność, i „nie ma wolności bez
Solidarności”) ostre pałowanie nieposłusznych. W sposób wyraźny z wcześniejszego
dygotu Jaruzelskiego pozostały już tylko paroksyzmy wściekłości i nienawiści do
pragnących swobody Polaków. Podczas tej pielgrzymki „spotkałem” Ojca Świętego
raz jeszcze, krótko chciałbym to przypomnieć, bo było to kolejne zupełnie
mistyczne „spotkanie”. Należy tu przypomnieć, że każdemu przejazdowi Papieża (w
tym czasie w Warszawie i w innych miastach Polski) towarzyszyły tłumy ludzi.
Trzeba było zjawiać się z dużym wyprzedzeniem, by zobaczyć tę gigantyczną
postać. Wiedząc, że Jan Paweł II będzie wracał z Placu Zwycięstwa zająłem sobie
miejsce niedaleko rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia. Ludzi było
sporo, a miało to i ten pozytywny skutek, że nadjeżdżający papieski pojazd
sygnalizowany był narastającym szumem i wzmagającym się gwarem i okrzykami
przybyłych. Tak było i tym razem – miało mi to pomóc zrobić dobre zdjęcie –
musiałem przygotować starawy aparat (rosyjski Zenit), który miał tę niewątpliwą
wadę, że w istotnych momentach (jak to zwykle z przodującą techniką radziecką
bywało) odmawiał współpracy. Tak więc przygotowałem się do „strzału” i
czatowałem na sygnalizowany przez tłum przejazd „Papamobile”. Jechał wolno na
tyle, że mogłem spokojnie zrobić zdjęcia. Problem pojawił się w momencie, gdy
auto znalazło się na mojej wysokość (to było 2 do 3 metrów) – biła z niego tak
nieprawdopodobna siła, że o mały włos nie zleciałem z miejsca, w którym stałem.
Było to coś zupełnie niebywałego i tak jak zdarzenia na stadionie oraz te w
roku 1979 nie doświadczyłem czegoś takiego już nigdy potem w jakiejkolwiek
sytuacji. Po kilkunastu sekundach doszedłem do siebie nie wiedząc czy w
rzeczywistości zrobiłem zdjęcie czy też nie. Samochód z rozmodlonym Janem
Pawłem II jechał dalej spokojnie w kierunku Kościoła Wizytek i pomnika Ks
Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Oszołomiony zrobiłem kolejne zdjęcie. Później
okazało się, że pstryknąłem także i to wcześniejsze, a obok papieskiego auta
(to już ciekawostka) szli przyszły szef BOR i osobisty ochroniarz Lecha Wałęsy,
ale jak napisałem to tylko nic nie znacząca ciekawostka wobec tego z czym
miałem okazję się „spotkać”. Przypomina sobie te i inne zdarzenia z naszego
społecznego życia i zastanawiam się nad tym jak daleko jesteśmy od tamtych
czasów , daleko we wszystkich możliwych wymiarach.